Początek lecieliśmy grzecznie razem z Pesonem plus jeszcze 2 niviuki, jakiś inny glajt (advance?) leciał na północ od nas. Przed 12:00 zaczeły się problemy - jak codzień, zniknęła wiekszość chmur a właśnie byłismy na trawersie Madalehao i zaczynały się górki. Doleciał do nas lotniarz i pociął do przodu. Po chwili zobaczyłem, że się wykręca więc skoczyłem do niego razem ze mną jeden niviuk a Peson z drugim niuviukiem był trochę niżej.
Zanim dolecieliśmy do lotniarza on był już wysoko a niżej latalo kilka Urubu. Trochę podkręciliśmy ... ale mało i się skończyło. Skoczyłem w kierunki małej górki ale dusiło mocno po drodze, zrobiło się już bardzo nisko. Nad wioską złapałem jakie max. turbulentne coś - 0.5 m/s na uśredniaczu, niviuk miał coś lepszego ale z 200-300 m pod wiatr odemnie a ja miałem 150 m nad ziemią. Jakoś przebiłem się do niego a raczej postałem w miejscu a on się do mnie nasunął bo wiatr tutaj nieoczekiwanie zrobił się silny. Potem kilkakrotnie zmieniałem rejon krążenia nad wznoszącym się terenem szukajac noszeń - na zasadzie obserwowania latających w powietrzu suchych liścii, traw itp. Niviuk chyba próbował ominąć góry po lewej i chyba tam wtopił.
Peson zameldował lądowanie i że uszkodził sobię rękę przy lądowaniu - mi przykazał: "tylko nie spierdol i zrób to 300!". Poleciałem centralnie przez góry śladem chmur i 'nowego' lotniarza. Tutaj prędkość wiatru wyraźnie spadła. Za górami były już ładne, wielkie, wypasione chmury ale prędkośc lotu nie była rewelacyjna, 200 km mialem po 15:00.
Peson zameldował lądowanie i że uszkodził sobię rękę przy lądowaniu - mi przykazał: "tylko nie spierdol i zrób to 300!". Poleciałem centralnie przez góry śladem chmur i 'nowego' lotniarza. Tutaj prędkość wiatru wyraźnie spadła. Za górami były już ładne, wielkie, wypasione chmury ale prędkośc lotu nie była rewelacyjna, 200 km mialem po 15:00.
Przed 'kantem' - rodzajem uskoku za którym jest granica stanu Ceara, potem ziemia niczyja i potem granica stanu Paui - jeszcze wykręcałem się z niezbyt dużej wysokości a potem wkroczyłem na obszar bezludny i zalesiony, z jedna drogą przez środek tego naprawde stulimowego lasu (czy raczej stumilowych krzaczorów bo nie są za wysokie). Na szczeście miałem lecieć w poprzek a nie wzdłuż tych 100 mil. Za uskokiem ten las jest zielony, reszta tutejszego buszu jest o tej porze roku szarobrunatna i bezlistna. Przed sobą z 5-7 km zobaczyłem glajta. Leciał powoli i spokojnie a ja próbowałem przyspieszyć.
Tutaj leciało się zupełnie inaczej, spokojne powietrze, słońce coraz bardzie poziomo świecące, wielkie chmury, spokojne choć niezbyt silne noszenia i świadomość, że w promieniu wielu kilometrów nie ma cywilizacji. Mój poprzednik chyba bez przekonania leciał, bo w pewnym momęcie wylądował, ja przeleciałem nad nim i złapałem jeszcze 3 m/s. Na GPS-ie zobaczyłem kropkę "Pedro II" w terenie ten obszar był w głebokim cieniu u nic nie było widać - poleciałem "na GPS-a".
Pedro Secundo to duże miasto z wielka wieżą. Pokrążyłem trochę nad przedmieściami lądowałem na piaszczystym boisku piłkarskim gdzie już czekało na mnie kilka osób. Zbiegło się jak zwykle mnóstwo ludzi w wiekszości dzieci ale również trochę starszych. Rozdałem restkę cukierków najmniejszym dzieciakom. Starsi jakoś wykazali zrozumienie i zawołali dzieci żeby nie szły za mną jak odszedłem na bok się wysikać. Zanim się spakowałem było już po zachodzie. Samochodem dojechałem do centrum miasta (5 reali). Tutaj wziąłem prysznic w hotelu, kupiłem regionalna (z Paui) pamiątkę dla żony (to rodzinny interes - hotel i sklepik, który otwarto specjalnie dla mnie). Jak zamowiłem obiad w restauracji obok, przyjechał samochód z jednym lotniarzem, pięciu innych lądowało 40 km dalej i pojechaliśmy po nich. W hotelu byłem o 4:30.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz