22 czerwca 2011

W weekend na Bornholm

Łódka może nie duża ale morze pokonywała dzielnie i dość szybko.
W sumie to wariacka wycieczka była ... w sensie organizacyjnym wariacka. Decycja, że jedziemy zapadła w ostatniej chwili kiedy prognozy na weekend okazały się malo laskawe w zakresie przelotowego latania, a ostateczny skład załogi ustalił się jeszcze później. W końcu pojechaliśmy we trzech: ja, Francuz i Bliźniak Starszy. Chłopaki nigdy nie byli na morzu ale pływali dużo po mazurach i to miała być taka szybka 'męska wyprawa' najlepiej z jakimś dobrze określonym celem (Bornholm jest idealny). Mieliśmy bardzo mało czasu bo trzeba było wracąć do pracy, żon, dzieci itd. ... no do i latania. ... a niektórzy jeszcze mniej mieli tego czasu i zapowiadali, że jakby co to popłyną promem spowrotem.
Statku użyczył nam Szymon (też glajciaż - jak cała załoga), który specjalnie przyjechał 100 km aby przywieźć nas z dworca do portu, przekazać klucze, 'oprowadzić' i zapoznać z wszelkimi urządzeniami i 'systemami' pokładowymi.

Przyznam, że miałem mieszane uczucia przejmując ten pełnomorski statek, bo taki był ... kieszonkowy. Wiedziałem przed wyjazdem, że ma 23 stopy całkowitej długości i oglądałem zdjęcia, ale co innego zobaczyć na własne oczy. On, a w zasadzie ona, jest taka filigranowa cała, zupełnie nie jak współczesne łódki o podobnej długości - o kształcie rozbujałym w każdą stronę. Wszystko jest na niej proporcjonalne do tej niezbyt dużej długości i wydawało mi się takie, delikatne jakieś. Już zaczynałem coś przebąkiwać, że może niekoniecznie na Bornholm, że może ... Rugię tylko pozwiedzamy ...
Na Dąbiu jeszcze, widzieliśmy cztery maszty Siedova przesuwające się za drzewami na Odrze w kierunku Szczecina. Ładnie wiało, tak że szybko zmieniliśmy genue na maszowego foka, ale niestety w pysk choć z lekka odchyłką - po Odrze dawaliśmy radę się halsować, potem był Zalew i nawet spora fala. Chłopaki płynęli we dwóch a ja próbowałem odespać podróż. W Świnoujściu byliśmy na wieczór. Kupiliśmy paliwo do pełna i wymieszaliśmy z 'oliwą'. Dokupiliśmy też troche żarcia w sklepie 24/24h ... no i zdecydowaliśmy, że 'dajemy' na tą duńską wyspę, bo prognozy są dobre, a jakbyśmy się mieli spóźnić z powrotem to ... poźniej się będziemy martwić ...
Wyszliśmy z portu w morze zaraz po północy (żeby nie było, że w piątek). Do rana, czyli tak ze trzy godziny, wiatr fajnie wiał z pełnego bajdewindu, potem słabiej  ... a potem przestał. Zrobiło się ciepło, nawet bardzo ciepło i ... nudno trochę, morze gładkie zupełnie, pusto w zasięgu wzroku, nawet nic w okolicy nie przepływało. Francuz wyciągnął prześcieradło i zmontował 'bimini' wyglądało trochę tak bieliźniano, ale dawało cień. Po jakis czasie bujania się w bezwietrzu prawie, wypatrzyliśmy przez lotnetkę zmarszczki na wodzie na horyzoncie, w dobrym kierunku ... odpaliliśmy patefon na pół godziny, żeby dopłynąć do tego wiatru (trochę niesportowo, no ale wrócić trzeba na czas ... do pracy, żon, dzieci, itd.). Wiatr, zefirek raczej (od zachodu powiewał), okazał sie wiać z baksztagu, niezbyt natrętnie, kombinowaliśmy z żaglami, żeby wycisnąć choćby 0.1 wezła więcej, improwizowaliśmy spinakerbom z bosaka i lazy-jack też zwiekszał naszą powierzchnie ożaglowania. Wyspę zobaczyliśmy już dobrze po południu i zbliżaliśmy się do niej niespiesznie, a do portu w Nexo weszliśmy dobrze po północy. Próbowałem zasięgnąć języka czy też zgłosić wejście ale tylko mewa latała nademną skrzecząc na cały port, jak burek podwórkowy pilnujący obejścia. Polacy ze statku wycieczkowo-wędkarskiego, uspokoili mnie, żeby spać spokojnie do rana a rano ktoś już nas znajdzie.
W Nexo o poranku.
Rano przyjechał pan na archaicznie wyglądającym rowerze - akurat jak stawiałem Duńską banderkę pod salingiem. Skomplementował łódkę, zaciekawił się skąd pochodzi i za całokształt obsługi turystycznej wystawił dosyć słony rachunek. Płacić możemy w koronach, w euro albo w złotówkach, karta do prysznica jest już nasza, oddawać jej się nie opłaca a minimalna zawartość karty to ileś tam koron. Wyjścia nie musimy zgłaszać a jak przypłyniemy znowu w nocy to do prysznica się dostaniemy (bo kartę mariny już mamy). Dostaliśmy też nalepkę, jak na namiot na kempingu ...

Powałęsaliśmy się trochę po miasteczku, pooglądaliśmy jachty w marinie i ... zjedliśmy pizze bo jakoś nie mogliśmy znaleźć legendarnej ryby.  Większość potencjalnych atrakcji zamknięta (np. wypożyczalnia rowerów) bo to niedziela. Miasteczko ładne, kolorowe i bez tłumów, pojedynczy turyści mijali nas na rowerach. Czasu było mało bo wracać trzeba ... do pracy,  żon, dzieci, itd.

Wypadało by napisać o powrocie ale jakoś wena mi się skończyła ... no nudy w sumie ... ;-)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz