Łódka może nie duża ale morze pokonywała dzielnie i dość szybko. |
Statku użyczył nam Szymon (też glajciaż - jak cała załoga), który specjalnie przyjechał 100 km aby przywieźć nas z dworca do portu, przekazać klucze, 'oprowadzić' i zapoznać z wszelkimi urządzeniami i 'systemami' pokładowymi.
Przyznam, że miałem mieszane uczucia przejmując ten pełnomorski statek, bo taki był ... kieszonkowy. Wiedziałem przed wyjazdem, że ma 23 stopy całkowitej długości i oglądałem zdjęcia, ale co innego zobaczyć na własne oczy. On, a w zasadzie ona, jest taka filigranowa cała, zupełnie nie jak współczesne łódki o podobnej długości - o kształcie rozbujałym w każdą stronę. Wszystko jest na niej proporcjonalne do tej niezbyt dużej długości i wydawało mi się takie, delikatne jakieś. Już zaczynałem coś przebąkiwać, że może niekoniecznie na Bornholm, że może ... Rugię tylko pozwiedzamy ...
Na Dąbiu jeszcze, widzieliśmy cztery maszty Siedova przesuwające się za drzewami na Odrze w kierunku Szczecina. Ładnie wiało, tak że szybko zmieniliśmy genue na maszowego foka, ale niestety w pysk choć z lekka odchyłką - po Odrze dawaliśmy radę się halsować, potem był Zalew i nawet spora fala. Chłopaki płynęli we dwóch a ja próbowałem odespać podróż. W Świnoujściu byliśmy na wieczór. Kupiliśmy paliwo do pełna i wymieszaliśmy z 'oliwą'. Dokupiliśmy też troche żarcia w sklepie 24/24h ... no i zdecydowaliśmy, że 'dajemy' na tą duńską wyspę, bo prognozy są dobre, a jakbyśmy się mieli spóźnić z powrotem to ... poźniej się będziemy martwić ...
Wyszliśmy z portu w morze zaraz po północy (żeby nie było, że w piątek). Do rana, czyli tak ze trzy godziny, wiatr fajnie wiał z pełnego bajdewindu, potem słabiej ... a potem przestał. Zrobiło się ciepło, nawet bardzo ciepło i ... nudno trochę, morze gładkie zupełnie, pusto w zasięgu wzroku, nawet nic w okolicy nie przepływało. Francuz wyciągnął prześcieradło i zmontował 'bimini' wyglądało trochę tak bieliźniano, ale dawało cień. Po jakis czasie bujania się w bezwietrzu prawie, wypatrzyliśmy przez lotnetkę zmarszczki na wodzie na horyzoncie, w dobrym kierunku ... odpaliliśmy patefon na pół godziny, żeby dopłynąć do tego wiatru (trochę niesportowo, no ale wrócić trzeba na czas ... do pracy, żon, dzieci, itd.). Wiatr, zefirek raczej (od zachodu powiewał), okazał sie wiać z baksztagu, niezbyt natrętnie, kombinowaliśmy z żaglami, żeby wycisnąć choćby 0.1 wezła więcej, improwizowaliśmy spinakerbom z bosaka i lazy-jack też zwiekszał naszą powierzchnie ożaglowania. Wyspę zobaczyliśmy już dobrze po południu i zbliżaliśmy się do niej niespiesznie, a do portu w Nexo weszliśmy dobrze po północy. Próbowałem zasięgnąć języka czy też zgłosić wejście ale tylko mewa latała nademną skrzecząc na cały port, jak burek podwórkowy pilnujący obejścia. Polacy ze statku wycieczkowo-wędkarskiego, uspokoili mnie, żeby spać spokojnie do rana a rano ktoś już nas znajdzie.
W Nexo o poranku. |
Powałęsaliśmy się trochę po miasteczku, pooglądaliśmy jachty w marinie i ... zjedliśmy pizze bo jakoś nie mogliśmy znaleźć legendarnej ryby. Większość potencjalnych atrakcji zamknięta (np. wypożyczalnia rowerów) bo to niedziela. Miasteczko ładne, kolorowe i bez tłumów, pojedynczy turyści mijali nas na rowerach. Czasu było mało bo wracać trzeba ... do pracy, żon, dzieci, itd.
Wypadało by napisać o powrocie ale jakoś wena mi się skończyła ... no nudy w sumie ... ;-)
Wypadało by napisać o powrocie ale jakoś wena mi się skończyła ... no nudy w sumie ... ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz