2 lipca 2008

Qrwa życie, my friend ...

Kurwa życie, my friend - jak powiedział jeden znajomy Grek pod biurem zawodów ...

Dzisiejsza konkurencja była prawie taka sama jak wczorajszy nierozegrany task. Ale start po briefingu na górze przeniesiono na północ. Inaczej niż w poprzednich dniach tutaj też nie wiało. Kierunek wiatru zmieniał się i nie był silniejszy niz 3 m/s w porywach. Startowisko nie jest zbyt strome i jest trochę przeszkód typu krzaczory. "Ordered lunch" czyli start w/g kolejnosci w rankingu FAI (w następnych dniach, będzie w kolejności z zawodów) nie zadziałał zbyt dobrze, było mnóstwo nerwów, przepychanek i ostrych słów. Kasia miała chyba najwieksze z nas problemy przy starcie, splątała się z kimś i wybierała glajta z krzaków. Nasunęło się wysokie zachmurzenie i termika została mocno stłumiona. Ja po starcie nic nie znalazłem i po 3-4 minutowym locie byłem na ziemi. Wjechałem powtórnie razem z Kaśką i całym teamem Litewskim, ciężarówka z glajtami.

Po powrocie na startowisko sytuacja nie wygladała ciekawie, cirrus "odrzutowcowy" dalej zalegał niebo a wiatr wiał w poprzek startu. Ja się zdecydowałem na start po mało nachylonum zboczu w poprzek normalnego kierunku startu. Oblecialem startowisko i następne żeberko i znalazłem ciasne ale mocne noszenie nawet do 4 m/s. Zrobiłem w nim ok. 1700 m ale byłem praktycznie sam, poprzednia grupa która wykrecała się w jakimś marnym meterku znad wsi daleko w przodzie już odleciała. Dwaj muderzy kręcili się pod chmurką w kierunku trasy ale jak polecialem w ich kierunku to już nic tam nie było, przeleciałem przez jakieś marne noszenie ... potem plułem sobie w brodę, że nie wyżebrałem tam jeszcze z 300-400 m. Do zbocza następnej góry doleciałem ale dusiło tam, jeden glajt wyżej coś złapał ale przede mna był rejon bez lądowiska z drogą i rzeką na dole idącą głebokim kanionem. Razem z jakimś czerwono-niebieskim "czymś" skoczyłem na przeciwna strone doliny nad pojedynczą górkę z kamieniołomem na dole i skałami. U góry nawet coś tam nosiło ale dojechaliśmy nawet nie do wysokości szczytu jak się skończyło, poleciałem jeszcze do przodu gdzie zrobiłem kilkanaście kółek w zerku. Czerwono-niebieski padł a ja chwile po nim.

Pozbierałem się i poszedłem do "czerwono-niebieskiego". Pilot w ciężkiej depresji siedział pod orzechem i wykazywał brak chęci konwersacji. Wytrzepałem buty i skarpetki z badziewia i podreptałem w kierunku drogi. Przy sklepie w którym wypiłem cole, jakiś zabiedzony chłopak o dosyć ciemnej skórze (lat ok. 6-8) zapytał o czekoladę, dałem mu batonik i orzeszki, czyli to co zostało mi z lunch-pakietu i 10 dinarów na chleb. Odprowadził mnie na przystanek autobusowy po przeciwej stronie drogi powiedział, że autobus do Niszkiej Bani będzie za 5 minut. Autobusem i potem jeszcze transportem organizatora wróciłem do biura.

Kasia padła pod startem za drugim razem, Łososiowi zabrakło ok. 38 km do mety, Pawłowi 40, Kaludii i Malemu trochę więcej. Ja przelecialem 4 km. Podobno 2 osoby na mecie ... kurwa życie ...

1 komentarz:

  1. Wiecej optymizmu!

    Chyba najgorsze w tym calym lataniu to wpadanie w depresje np. 13:00 w pieknym plenerz i ladnej pogodzie. Trudno nad tym zapanowac, ale trzeba probowac. W koncu to skandal by danie w glebe psulo humor!

    Tak apropos:
    Pilot siedzi pod orzechem:
    oj orzeszku, orzeszku, orzeszkurwa ale polatalem...

    pozdro!

    OdpowiedzUsuń